Dla rozluźnienia atmosfery o mojej miłości

          

    Wczesna wiosna. Gdzieś na przełomie marca i kwietnia. Uwielbiam to pierwsze uderzenie zieleni rozwijającej się na dotąd niemal pustych gałęziach. Nie do końca wiem z czego to wynika, ale ten jasnozielony kolor liści najbardziej zaskakuje mnie i zachwyca. Potem rośliny są w jeszcze większym szale ekspansji i ciemna, głęboka zieleń skapuje na ulice niemal z każdej strony. Jak dobrze, że mieszkam w takich rejonach miasta! Inaczej oszalałabym i zszarzała jak socjalistyczne blokowisko. Początkowo patrzę z niedowierzaniem na tę metamorfozę krajobrazu, a z czasem… już nie robi to na mnie takiego wrażenia. Jakby oko się przyzwyczaiło, a mózg okrzepł w tym wiosennym doznaniu. Wtedy nieco tęsknię do pierwszej eksplozji zieleni.

    W tym roku dane mi było dwa razy oglądać pełny rozkwit wiosny. Wszystko za sprawą opóźnionej wegetacji na terenach górskich. W połowie maja opuściłam mury miasta i obrałam kierunek na południe. Tam czekały na mnie skarby... Jako pierwsze zaskoczyły mnie kwitnące białe magnolie. Zupełnie się ich spodziewałam, zapomniawszy na dobre czas ich kwitnienia. Przywitały mnie swoją jasną obecnością, jakby trzymały ostatnie jeszcze tętniące życiem płatki kwiatów na mój przyjazd.

W środkowej Polsce bzy kwitły jak oszalałe, natomiast tu, u stóp gór, spały jeszcze w ściśle zaciśniętych pączkach. Patrzyłam na nie z czułością. Czułością obserwatora. Cieszyły moje oko, kiedy pod koniec mojego pobytu delikatnie i jakby niespiesznie zaczęły otwierać swoje podwoje.

 

 

Kwitła też czeremcha, jabłonka i drzewa, których nawet nie umiałam rozpoznać. Nie trzeba było nawet podnosić głowy, żeby być zachwyconym. Można było patrzeć wprost pod stopy. Po porannym i upalnym spacerze przez majowe łąki moje buty były żółte. Wewnątrz również. Żółte od zawrotnej ilości pyłków kwitnącej sosny i mlecza. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam.

Krajobraz podhalańskiej wsi, wyglądał tak sielsko, że aż niemal pretensjonalnie. Patrzyłam i nie wierzyłam. W tym roku po raz drugi sycił moje oko mój ukochany odcień wiosny.

    Czułam się trochę tak jak Mały Książę, który przestawiał krzesełko o parę kroków dalej by móc ponownie oglądać zachód słońca na swojej małej planecie. Ciekawy jest więc ten wiosenny zielony zachwyt, ponieważ zwykle czuję się fatalnie na wiosnę, uściślając przedwiośnie. Trudno mi powiedzieć, w którym momencie, jeśli w ogóle, znika ten ciężar istnienia. Nawiązując jeszcze do Exupeper’ego, tą wczesną wiosnę mogłabym nazwać zachodem przedwiośnia, bo takie zachody kocham oglądać.



    Z moich ukochanych Tatr mogła mnie wyciągnąć tylko jedna rzecz, a w zasadzie zjawisko. Kwitnąca akacja… Dla mnie to jak totalne szaleństwo, jej zapach jest dla mnie wyjątkowy. Absolutnie upojny. Na poziomie utylitarnym, miałam dość ważne sprawy do załatwienia w rodzinnych stronach, ale na poziomie emocjonalnym do wyjazdu ponaglała mnie jedna myśl. Zdążyć wrócić zanim przekwitnie akacja.

Pod koniec maja z lekkim żalem opuściłam podhalańskie strony i potoczyłam się w kierunku domu. Wróciłam na czas. Już kilkanaście minut po opuszczeniu pociągu poczułam tę woń. Kierując się węchem ruszyłam i za chwilę znalazłam się pod zielono-białym baldachimem… Wtedy pomyślałam, że wybaczam Poznaniowi, że jest okropnym miastem skoro przywitał mnie tak utęsknionym zapachem. Zapachem, który zabrał resztki żalu za opuszczoną wiosną w górach.


z miłością do akacji

dw


Komentarze