Ja vs Bóg #1

 

    Tak jak pisałam w poprzednim poście (można się do niego cofnąć) otwieram temat wiary. Kilka zdań wstępu. To nie jest seria hejtu. Tego mamy już pod dostatkiem w internecie i na ulicy. Pod dostatkiem jest też radykalnego podziału na prawo i lewo, na za i przeciw.

    To jest seria o pewnych nieoczywistościach? Niuansach? Kurde, znowu mądre słowo. Prościej – to jest seria o tym, że czasem mimo tego, że inni i my sami chcemy dobrze to jednak tak nie wychodzi. Albo u pewnych typów ludzi nie wychodzi. Przecież nie jestem jedynym na świecie wysoko wrażliwym (nie lubię tej nazwy) człowiekiem, nie jestem jedynym człowiekiem o skłonnościach neurotycznych, nie jestem jedyna która siedzi w intelekcie, nie ja jedna wybudowałam sobie maskę. Jest nas więcej. To nie jest tylko moja historia. W jakiś częściach wiele osób dzieli tę historię. Przynajmniej tak śmiem sądzić. I chyba dlatego chcę ją opowiedzieć. Chciałabym pootwierać ludziom głowy na różną inność. Niekoniecznie tą medialną. Czy to jest możliwe? Wątpliwa sprawa. Ale na pewno chcę to zrobić dla siebie. Dla jasności. Lubię żyć w świetle. I bardzo cenię odwagę i szczerość.

        Wychowałam się w bardzo wierzącej i praktykującej katolickiej rodzinie. Wyrosłam w tym, przesiąkłam. Mam wrażenie, że całe życie spędziłam w Kościele. Kościół był moim życiem, chociaż miałam też swoje zakręty czy raczej serpentyny w życiu wiary. Byłam szlachetną młodą dziewczyną, która dałaby się pokroić za dobre imię Kościoła Katolickiego i pewnie nieraz nadstawiałam za niego karku.

    Moją zapisaną historię przemiany zaczynam w sierpniu ‘21, pojechałam wtedy samotnie na kilka długich dni na pustelnię. Sam wyjazd nie był dnia mnie zbyt szczególny, ponieważ wcześniej wielokrotnie odwiedzałam moje ulubione miejsce odosobnienia. Wyjątkowe było to, że po raz pierwszy nie planowałam spędzić tam godzin na modlitwie, czytaniu Pisma Świętego czy czuwaniu nocnym. Nie jestem nawet pewna czy zabrałam ze sobą swój egzemplarz Pisma. Pojechałam na pustelnię pobyć.

    „Podczas tego pobytu buzowały w mojej głowie słowa, zdania, rzeczywistości. Wtedy byłam w stanie zapisywać tylko pojedyncze zdania… Komentarz do tych słów, o wiele dłuższy niż przewidywałam, zaczęłam pisać dopiero po kilku tygodniach.

Punktem wyjścia była (r)ewolucyjna świadomość.. Trudno to ująć, objąć. Rzeczywistość, której  nazwanie przychodzi mi z takim trudem była nowa, nieznana, fascynująca.. a co za tym idzie to doświadczenie miało w sobie pewne nuty niepokoju. Niepewności, że nie mam racji i się mylę. Mimo to poszłam za natchnieniem...

    Razem z moim wychowaniem w Kościele Katolickim wrosło głęboko we mnie ukryte przeświadczenie, że Bóg jest moim oponentem, a celniej, że ja jestem oponentem Boga... Podskórnie czułam, że stoimy z Bogiem na dwóch końcach continum. 

 

Ja vs Bóg

 Oczywiście Bóg jest dobry, wspaniały, kochający, czuły… ja wręcz odwrotnie.

Ja bardzo chcę być po Jego stronie. Wręcz zachłannie. Problem w tym, że czuję, że idąc w Jego kierunku muszę całkowicie pozbyć się siebie. Co więcej, czuję też, że pozostawanie po swojej stronie grozi śmiercią. Muszę przejść na drugą stronę continuum, odrywając się od siebie, jakby zostawiając czy PORZUCAJĄC SIEBIE.

To przekonanie nie rodzi pokoju i nie integruje, tylko naprawdę ZABIJA.

Bardzo powoli i w ukryciu, pod młodą pobożną katolicką skórą. Wzorowej dziewczyny zdolnej do poświęceń. To przekonanie wysysa życie, bo pełne jest lęku.

 


    W zasadzie nie jest to lęk przed Bogiem, ale raczej lęk przed sobą. Lęk przed tym, że pozostanę w tym miejscu, którego nie chcę. Nie zmienię się... i zostanę sama.

Uważam, że to neurotyczne, wręcz patologiczne. Nie ma w tym wolności. Natomiast patrząc rozwojowo jest jeden z pierwszych kroków prowadzących do pełni wolności.” cdn.

Komentarze