Wściekłość #10


 

Zostawiłam pewne wydarzenie z życia na dobrych kilka miesięcy, prawie pół roku, bo było to dla mnie zbyt bolesne. I miałam odwagę do niego wrócić, tylko dlatego, że to doświadczenie się o to upomniało. Wróciło do mnie podczas oglądania pewnej historii na festiwalu filmowym w Gdyni. Tym razem to spotkanie nie było takie obezwładniające.

Zanim przyszło wewnętrzne pojednanie i przyjęcie, przetoczyła się przeze mnie, mówiąc kulturalnie, wielka wściekłość… Była wtedy wiosna, maj 2021 roku. Pojechałam na weekend do rodzinnego domu. Zwykła niedziela, jak zawsze wybraliśmy się całą rodziną na Mszę. Natomiast potem nie było już tak przewidywalnie, potem byłam przerażona...

Nie potrafię powiedzieć co się stało. Czy to były jakieś słowa księdza, które doprowadziły mnie do takiego stanu? Być może nie musiało to być nic konkretnego. Może po prostu przyszedł już czas i … pękłam (po czasie mogę powiedzieć – nareszcie!). Pamiętam natomiast jak w moim rozgoryczeniu powtarzałam sobie frazę: „radosne pierdolenie” jako określenie tego co mówią kapłani. Pamiętam też, że w bezradności i ku mojej rozpaczy nawet słowa Ewangelii, samego Chrystusa przyprawiały mnie o zaciekły szczękościsk.

Nigdy wcześniej (przynajmniej sobie nie przypominam), ani nigdy później nie miałam w trakcie Liturgii tak silnych uczuć ZŁOŚCI, WŚCIEKŁOŚCI i to personalnie do Boga.

Czułam, że On jest SKURWYSYNEM, że to On wrąbał mnie w takie życie. Spierdolił to koncertowo. Czułam, że pędzę KUREWSKIE ŻYCIE.

Wewnętrznie mnie telepało, ciało mi się napinało, zęby zaciskały. I całą mocą opanowywałam łzy, które cisnęły mi się do oczu. To nie były emocje na normalnym poziomie, które mijają po kilku minutach, to była głęboka wibracja, która wracała kilkakrotnie podczas tej godziny, mam wrażenie, że trwało to pół Mszy. Być może dlatego, że ja z tym walczyłam. Trudno było mi ustać w tym wydarzeniu. Mieszało się we mnie wiele emocji.

Biłam się z myślami czy wyjść czy zostać. Jak opanować moją tonącą łódź, jak przetrwać tę szalejącą burzę? A co najważniejsze, miałam nadzieję, że matka nie zobaczy moich łez, które wypełniały mi oczy, ani zaciśniętego wyrazu twarzy.

Co więcej dwa tygodnie później, na kolejnej „rodzinnej Mszy” cała historia się powtórzyła. Kiedy dziś na to patrzę to niewiarygodne, że po raz drugi postanowiłam stawić czoło takiej burzy, że nie odpuściłam za pierwszym razem. No cóż, jestem Skibą, czasem idę w zaparte… ale jestem też Marią i wiem, że wszystko do czasu. Kiedyś przychodzi moment graniczny... właśnie wtedy moje siły w końcu się wyczerpały.

To chyba była sytuacja, który najmocniej zaważyła na moim zaprzestaniu praktykowania.

To wewnętrzne doświadczenie, czy jak je nazwać, roboczo nazwałam to wibracją, przyszło do mnie znów po prawie pół roku podczas oglądania pewnego filmu. To była historia niepełnosprawnego chłopaka, który musiał zmagać się z wielkimi ograniczeniami otaczającego go świata. Świata, który zamykał się na jego oczach...

Poczułam, że to ja i moja historia.

Znów trochę mną zatrzęsło, ale łagodniej. Może ja sama byłam też łagodniejsza wobec tej siły…

Czułam, że ta wibracja się upomina, żeby ją usłyszeć, dostrzec i poczuć do końca. Teraz nie było to już tak obezwładniające, nie walczyłam z tym, nie musiałam. Nikt mnie nie obserwował, otaczał mnie kinowy półmrok, nikt mnie nie oceniał – każdy był skupiony na filmie i swoim przeżywaniu.

Było to nieco delikatniejsze, ale wciąż bardzo wyraziste… ehh.. ↓↓


Miałam duży opór przed tą historią, nawet kiedy zaczęłam to pisać. Chciałam zasłaniać się brakiem zrozumienia tej sytuacji, ale po upływie kilku miesięcy oraz wraz z pisaniem sprawa zaczęła rozjaśniać się dla mnie.

Mimo to bałam się, że opisanie tego będzie bardzo czasochłonne i bolesne, jak wywalenie na wierzch żywych pulsujących tętnic.

Po kilku godzinach od graficznej ekspresji mojej gorzkiej wściekłości myślę, że ten wątek może być bardzo ważny i scalający inne elementy. Pomijanie go mogłoby być zubażające dla historii mojego życia… i wcale niekurewskiego.

cdn.

Komentarze