Kogo się boisz? #12

 


Pójdę głębiej biorąc jeszcze raz na tapetę majową wściekłość w Kościele (opisywaną we wpisie #10).

Obawiałam się mojej matki.

Nie chciałam, żeby mnie widziała w tym stanie. Nie chciałam, żeby mnie zobaczyła taką jaką jestem, żeby mnie poznała. Coś mnie w tym lękało. Może czułam, że to będzie dla niej raniące, za trudne, a może po prostu bałam się, że takiej mnie – rozzłoszczonej, rozżalonej nie przyjmie… albo JUŻ CZUŁAM, ŻE MNIE NIE BYŁA PRZYJĘŁA LATAMI (!)


Po drugie bałam się Ojca. 

Nie ojca biologicznego, tylko niebieskiego. Myślałam, że moje myśli są skandaliczne, moje uczucia dyskwalifikujące. Nie mogłam zapanować nad tymi uczuciami (tak jakby, do cholery, nad jakimiś można było panować). Wydawało mi się, że to co dzieje się we mnie jest niemal bluźniercze, że pluję Bogu w twarz, a przecież nie wolno… absolutnie nie wolno.

Kiedy kilka miesięcy później zaczęłam o tym pisać to z drobnym uśmiechem pojawiła się nowa myśl, inne spojrzenie. Aby pluć Bogu w twarz trzeba być z Nim bardzo blisko, jak mówi Pismo, jak przyjaciel z przyjacielem. To nawet całkiem dobra postawa ;)

Wtedy z powodu tych uczuć, które niemal mnie przewracały musiałam się odsunąć. Byłam jak dzikie zranione zwierzę. I nie mogłam szukać pocieszenia tam gdzie zazwyczaj, bo modlitwa i obecność w kościele po prostu bolały, a nawet wzmagały mój ból. Nie widziałam wtedy drogi dla siebie, wszystko mi się zaćmiło… Wydawało mi się, że grzeszę, przynajmniej patrząc przez stary pryzmat. Jednocześnie z drugiej strony miałam przekonanie, że tak nie jest i że, jest to zrozumiałe, że tak gwałtownie odczuwam. Było jakieś nowe ukryte światło, które mówiło mi, że paradoksalnie jest wręcz odwrotnie… trudno to wytłumaczyć. Odwracam się od kłamstwa, które mówi mi, że Bóg jest okrutny, do końca nie dowierzam tym uczuciom, nie daję się porwać w szał, tylko zwracam się w stronę miłości, bo jednak wierzę, że to jest Jego imię i natura. Zwracanie się w stronę prawdy i miłości nie oznaczało pobożności, raczej dystans, ciszę i uważność. Starałam się stworzyć przestrzeń na przyglądanie się temu co się we mnie dzieje. Wycofałam się pola, które było dla mnie istnym poligonem – Kościoła i jego nauki. Odsunęłam się z pola rażenia i nadal przyglądałam się temu co się dzieje. Nie było to bardzo intencjonalne, raczej intuicyjne.

Po kilku miesiącach w końcu udało mi się spotkać właściwego człowieka na mojej psychoterapeutycznej drodze. We wcześniejszych latach szału nie było. I to moja nowa terapeutka dała mi dużo szacunku, jak nikt dotąd… ale wcześniej, zanim zaczęłyśmy razem pracować, sama zrobiłam dla siebie sporo przestrzeni i okazałam sobie dość empatii. To była naprawdę droga w nieznane, droga za intuicją. Samotna droga.

Były momenty, że wątpiłam. Jeden większy. Przestraszyłam się, że wybrałam się w zbyt trudną trasę i nie dam rady. Samotność i ciężar tematu oraz emocji przygniótł mnie. Zwątpiłam wtedy w mój wybór. Na szczęście udało mi się podnieść z pomocą bliskich. Wraz z upływem miesięcy upewniałam się w decyzji, że samotna droga jest moją.

cdn.

Komentarze